niedziela, 9 września 2018

Kociewie Kołem 2018 (how it unfolded)

Z Elką wyjechaliśmy 6:10 albo coś w tym stylu (plan był że o 6:00)

Po z grubsza godzinie byliśmy na tym Owidz-Grodzisku...

Poleciałem po numer i 7:40 byłem gotowy. Elka odjechała. Na start podjechałem 7:50 a tam tłumów nie ma; ostatecznie wystartowałem o 8:06 z pierwszą grupą.

Plan był taki żeby zapierdzielać w grupie dopóki się da, ale na bufetach stawać i jechać z następną grupą. W tym zbożnym celu nie wziąłem prawie nic do jedzenia (ostatecznie za start zapłaciłem 111 PLN, więc niech się chociaż trochę zwróci). Ponieważ dobrze mi szło i ponieważ pierwszy bufet był już na 40 km, to go ominąłem. Być może to był błąd, bo tak do 70 km to mi szło, a potem już jakby nie do końca. Do 80 km jeszcze się trzymałem, ale do bufetu #2 (na prawie 100 km) dotarłem w kiepskim stanie i za grupą. W bufecie szandar i ciasta, przy czym szandar, to zapieczone utarte ziemniaki z cebulą i boczkiem. Rodzaj mega-placka ziemniaczanego (przepis w goole można znaleźć). Jem tego 2/3 porcji, resztę w kieszeń na spróbowanie dla Elki. Do szandara kawka + mały serniczek i jadę dalej. BTW mi ten szandar smakował, ale opinia może być nieobiektywna, bo głodny byłem.

Część grupy, z którą jechałem bufetowała tak długo, że mogę kontynuować jazdę w mocnym towarzystwie. Całkiem nieźle mi znowu idzie, co z jednej strony pewnie zasługą szandara, a z drugiej że grupa ciut wolniej pomyka, bo jednak najsilniejszych już w niej nie ma. Na 115 km bufetu #3. Ja skręcam do bufetu, a moja grupa nie. Na bufecie tłumy, bo tą część trasy pokonują już uczestnicy, którzy się zapisali na krótsze dystanse. Zamiast szandara dają racuchy i jakąś zupę z kapustą. Za zupę dziękuję, jem dwa racuchy (dwa następne biorę na spróbowanie dla Elki) z kawką i dalej.

Teraz jadę w sumie sam, mijając pojedynczych maruderów. Wreszcie dogania mnie poważna grupa i następne parę kilometrów mam solidne koło. Tylko parę, bo bufet #4 jeszcze został (130 km). Moja grupa jedzie dalej a ja skręcam. Dobra decyzja, bo bufet #4 najlepiej zaopatrzony. Wprawdzie bardziej oglądam niż jem, ale nawet dla popatrzenia warto było stanąć. Są omasty w tuzinie bodajże wariantów (z nieśmiertelnym smalcem na czele, ale zmieszanym z grzybami), ciasta, jogurty... Ja decyduję się na kaszę manną z czarną jagodą + dwie małe porcje jogurtu. Kasza tak mi smakuje, że dwie porcje ładuję do bidonu dla Elki (w domu się dowiaduję, że Elka nie lubi kaszy mannej.)

Od bufetu #4 do mety mam 25km. Z 10 km jadę ze starszym gościem, resztę sam. Dojeżdżam do mety o 13:20 czy jakoś tak czyli po 5h z niewielkim ogonkiem. Trasa co mi się wydawała na rysunku mocno sfalowana okazała się całkiem płaska. Jedyna niewielka dolegliwość to stan dróg, nie tyle dziurawych co o nierównej nawierzchni (pofalowany/popękany asfalt)

Idę po medal, potem po makaron. Potem jadę 30 km do Tczewa na pociąg :-). Do Pelplina jest bliżej, ale tam najbliższy pociąg do Gdańska odjeżdża o 16:45.

Żeby się nie stresować, nie sprawdzam połączeń z Trójmiastem z Tczewa do którego docieram o 15:15. Pociąg mam 15:17 i już na niego nie zdążę. Następny jest o 16:30. Pech...

W domu jestem o 17:40.

Sprawy sprzętowe

Eksperymentalnie dokleiłem do mostka powerbank (Anker Mini 3000 mAh) do zasilania kamery, która normalnie działa circa 2h. Alternatywą byłoby wymienianie akumulatora na bufetach, ale to zawsze stres i kłopot, bo trzeba odkręcić śrubę mocującą, wyjąć kamerę z obudowy a potem wsadzić i zakręcić. U mnie nie jest to aż tak trywialne z uwagi na konstrukcję obudowy i sposób jej umieszczenia (pod kierownicą, bo przecież nie będą jeździł z obciachowo sterczącą kamerą.) Pomysł z powerbankiem się sprawdził, a kamera się wyłączyła no dokładnie na linii mety (czasami ma się szczęście.) Teraz mam 128Gb do przetworzenia...

Ślad jest tutaj (albo kml.) Kilka zdjęć jest tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz